ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Brytyjczycy chcieli ograniczyć napływ emigrantów. Więc poparli brexit. Ale osiągną ten jeden cel poprzez zerwanie wszystkich innych umów z Unią.
Wątpliwości jest kilka. Pierwsza polega na tym, że wynik czerwcowego referendum nie był jednoznaczny. Zwolennicy wyjścia uzyskali 51,9 proc. głosów. Przeciwnicy 48,1 proc. Za brexitem było 17,4 mln Brytyjczyków, przeciw – 16,1 mln osób. Jednocześnie wizja brexitu zaproponowana w ubiegłym tygodniu przez premier May jest radykalna. Zakłada bowiem wyjście Wielkiej Brytanii z całego jednolitego obszaru gospodarczego. A więc z samego rdzenia integracji europejskiej, który zakłada wolny (z pewnymi wyjątkami) przepływ obywateli, dóbr i usług. Jednocześnie przypomnijmy, że w ramach wspólnego rynku funkcjonują nie tylko członkowie Unii Europejskiej, lecz także kraje pozostające poza Wspólnotą: Norwegia, Szwajcaria albo Islandia. Nie jest więc tak – dowodzi Wren-Lewis – że obywatelskie wotum „wychodzimy z Unii Europejskiej” musi oznaczać „opuszczamy wspólny rynek”. Zasada „jeśli powiedziało się A, to trzeba powiedzieć B” nie ma tu więc zastosowania.
W praktyce jest dokładnie odwrotnie. Gdyby Theresa May chciała słuchać wniosków z czerwcowego referendum, powinna raczej zapowiedzieć „miękki brexit”. Albo najlepiej niczego nie zapowiadać, tylko poddać temat przyszłości brytyjskiej obecności w UE pod dyskusję parlamentarną. Wtedy wynik mógłby się bardziej utrzeć i być bliższy temu, co powiedzieli w referendum Brytyjczycy. A więc zwycięstwu, ale jednak minimalnemu, zwolenników wyjścia.
Reklama
Dlaczego więc May zgłasza „twardą” opcję brexitu? Prawdopodobnie chce wyjść naprzeciw interesom własnej partii i utrzymać jej spójność. Wiadomo, że w łonie torysów doszło na tle brexitu do mocnego pęknięcia. I nawet były premier David Cameron, który referendum rozpisał, potem lobbował za pozostaniem w Unii. Postawienie przez May interesu partii ponad interesem społeczeństwa skutkuje więc dziś kuriozalną sytuacją. Przynajmniej zdaniem Simona Wrena-Lewisa.
Każdy, kto trochę dokładniej obserwował dynamikę kampanii przedreferendalnej, pamięta przecież, że głównym argumentem była kwestia migracji. A konkretnie ograniczenia napływu obcokrajowców na Wyspy Brytyjskie (w tym również przybyszów z Europy Środkowo-Wschodniej). Opór przeciw nadmiernemu otwarciu wyspiarskiego rynku pracy (laburzyści Tony’ego Blaira inaczej niż np. Niemcy czy Austriacy zrezygnowali z okresów przejściowych) narastał przez kilka ostatnich lat. Aż wreszcie eksplodował przy okazji kampanii referendalnej. Ten typ argumentacji popiera spora część obozu politycznego rządzących torysów. Celem jest więc ograniczenie jednej z zasad wspólnego rynku (wolny przepływ obywateli). Tylko że May chce go osiągnąć poprzez wyjście ze wszystkich innych zasad. Klasyczne ucieleśnienie reguły, że gdy chcemy napić się piwa, to w tym celu kupujemy cały browar.
Ciekawym wątkiem jest również to, że „twardy brexit” to odrzucenie przez torysów dorobku swojego największego lidera minionego półwiecza, Margaret Thatcher. Na Wyspach i na ten temat wybuchł ostatnio ciekawy spór. Brexitowcy twierdzili bowiem, że gdyby Żelazna Dama żyła dziś i była nadal aktywnym politycznym graczem, to na pewno popierałaby ich starania. Dowodem ma być jej charakterystyczna twarda postawa w wielu negocjacjach przy europejskim stole. Choćby słynne „I want my money back!” (Oddajcie moje pieniądze) przy okazji negocjacji budżetu wspólnoty w 1984 r.
Z takim stawianiem sprawy nie zgadza się jednak wielu historyków. Którzy – jak choćby Helene von Bismarck, przygotowująca właśnie książkę o relacjach Thatcher i ówczesnego szefa KE Jacques’a Delorsa – pokazują kluczową rolę brytyjskiej premier w utworzeniu wspólnego europejskiego rynku w 1986 r. Jej zdaniem Thatcher byłaby brexitowi przeciwna. A już na pewno nie zgodziłaby się na jego twardą wersję, wiedząc, jak wiele negatywnych konsekwencji ta wątpliwa wolność przyniesie samym Brytyjczykom. ⒸⓅ

>>> Czytaj też: Francję czeka rewolucja? Marine Le Pen na czele sondaży